Wyjazd na ryby do Norwegii to marzenie wielu miłośników wędkarstwa morskiego. Norwegia oferuje nie tylko zapierające dech w piersiach krajobrazy, ale również możliwość połowu ogromnych ryb, z których najbardziej pożądanymi są dorsze i halibuty. Wyspa Senja, jedna z najlepszych destynacji wędkarskich w Norwegii, była miejscem dwóch moich wypraw na ryby – jednej zimowej, w marcu, i drugiej wrześniowej. Obie przyniosły mnóstwo emocji, choć były zupełnie różne pod względem warunków i doświadczeń.
Podróż
Na obie wyprawy wyruszyliśmy samolotem z Gdańska. Po dwóch i pół godzinach lotu wylądowaliśmy w Tromsø. Odebraliśmy bagaże i udaliśmy się na parking przed terminalem, skąd odebrał nas gospodarz bazy. Na miejsce dotarliśmy po ponad trzygodzinnej drodze, wzdłuż malowniczych fiordów.

Marcowa wyprawa na dorsza skrei
Zimowy wyjazd na ryby miał jeden główny cel – złowienie dorsza wędrownego skrei, który w tym czasie migruje na tarło w okolice norweskich fiordów. Pierwsze dwa dni spędziliśmy w bazie, ponieważ pogoda nie pozwalała na bezpieczne wypłynięcie. Wiatr i wysoka fala zmusiły nas do czekania na lepsze warunki, co jest częstą sytuacją podczas zimowych wyjazdów wędkarskich do Norwegii. Wyprawa na dorsza zimą wymaga cierpliwości i silnej motywacji, to zabawa dla osób, którym niestraszne są mróz, zimny wiatr i wysoka fala. Na szczęście mieliśmy do dyspozycji łódź z ogrzewaną kabiną i wysokimi burtami.
Trzeciego dnia, korzystając z okna pogodowego, zdecydowaliśmy się popłynąć na skraj szelfu kontynentalnego, oddalonego o 45 km od bazy.
Warunki były trudne. W fiordzie było jeszcze znośnie, lecz na otwartym morzu porywy wiatru osiągały 12 m/s. Uciąg wody był bardzo silny, dryf potęgowała kabina i wysoka burta łodzi. W okolicy pływało wiele kutrów rybackich. Łowić zaczęliśmy na blacie na głębokości 60 m i stopniowo schodziliśmy na 80 m. Tam było najwięcej brań skrei. Były to silne ryby, które wymagały od nas sporego wysiłku, mimo że żadna z nich nie przekroczyła 130 cm. Najbardziej zapadł mi w pamięć ok. 125 cm skrei zahaczony za brzuch. Dawno już tak mnie ręce nie bolały! Podhaczona ryba stawiała naprawdę silny opór przy takim dryfie. Łowiliśmy na ciężkie, szybko-schodzące pilkery oraz gumy. Na ok. 3 godziny przed zmrokiem postanowiliśmy wrócić do przystani. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę na ładnym „zapisie”, lecz ryba tym razem nie brała.



Kolejnego dnia popłynęliśmy na piaszczysty blat ok. 5 km od bazy. W ciągu 2 h złowiliśmy mnóstwo mniejszego dorsza do 5 kg. W pewnym momencie za jednym z dorszy wypłynął na powierzchnię halibut w rozmiarze mniej więcej takim, jak halibut Waldka z poprzedniego dnia.
Warunki się pogorszyły, więc postanowiliśmy spłynąć do bazy a mieliśmy co robić w fileciarni.

Kolejnego, już 5 dnia pobytu, znowu popłynęliśmy na ten sam blat, lecz zaczęliśmy w innym miejscu, ponieważ zmienił się kierunek dryfu. Dorsz znowu pięknie brał. Nagle najstarszy z grupy Waldek poprosił o pomoc… Po ugięciu ciężkiego wędziska i odjeździe ryby chwilę później, wiedzieliśmy, że na jego pilkera skusił się niemały halibut. Waldek przekazał wędkę Kaziowi, który po kilkuminutowym przeciąganiu liny zaczął mozolnie podciągać rybę do powierzchni. Po 15 minutach zmienił go Krzysiek. Po ok. 30 minutach ryba znajdowała się blisko powierzchni choć jeszcze jej nie widzieliśmy. Wówczas postanowiła wrócić do domu i jednym szybkim odjazdem ponownie znalazła się przy dnie tj. na ok. 60 m. Ponownie wędkę przejął Kaziu a po kilkunastu minutach „siłowni” zmienił go Krzysiek. Jak silny to był halibut niech świadczy fakt, że obaj koledzy są słusznej postury i mają tęgą krzepę. Ryba wreszcie jednak zaczęła słabnąć. Po blisko godzinie zmagań i ponad kilometr dalej zobaczyliśmy „kolor”, a chwilę później halibut znalazł się przy burcie naszej dzielnej łodzi. Rybę oceniliśmy na ok. 2 m. Nie udało nam się jej „zabezpieczyć” do pomiaru, czy zdjęć. Przy próbie podebrania, halibut zerwał się do kolejnego odjazdu, przypon fluorocarbonowy nie wytrzymał i strzelił – o dziwo – nie na węźle. Już do końca wyprawy myśleliśmy tylko o tym halibucie i o tym, jak niewiele zabrakło, żeby zacisnąć pętlę na jego ogonie. Na szczęście zmagania z tą piękną rybą udało się uwiecznić na kamerze. Film można zobaczyć tutaj.

Jeszcze przez godzinę bawiliśmy się z dorszami, po czym wróciliśmy do bazy. Po takim emocjonującym dniu piwo smakowało jeszcze bardziej 😉
Ostatniego już dnia od rana wiał silny wiatr, więc wypłynęliśmy później. Tym razem ustawiliśmy się na stromym stoku kilometr od bazy, gdzie dno opadało z kilku na ponad 200 m. Pierwsze napłynięcie, pierwszy mój rzut na dużą gumę i siedzi! Po kilku minutach wyszedł ponad metrowy halibut. Dwa napłynięcia później złowiłem kolejnego, ciut mniejszego halibuta.
Kiedy wiatr „siadł” popłynęliśmy na pamiętny piaszczysty blat. W pewnym momencie pod łodzią przepłynęła ok. 1,5 m „królewska flądra”, która wyszła za złowionym dorszem, lecz ostatecznie nie zdecydowała się na atak. W drodze powrotnej jeszcze na chwilę zatrzymaliśmy się na stoku. Tym razem, a jakże, Waldek na pilkera zaciął mniejszego halibuta. To był już trzeci jego halibut podczas tej wyprawy, wszystkie wzięły na pilkera.
Podczas każdego z pięciu dni wędkowania mieliśmy kontakt z halibutem – jak nie na haku, to wzrokowy. Ryby były bardzo aktywne, a przecież do sezonu halibutowego jeszcze trochę czasu zostało… Wszystkie złowione ryby wróciły do wody. Okres ochronny halibuta trwa od 20.12-31.03, a wymiar wynosi 84 cm.
Wrześniowa wyprawa na dorsza
Wyprawa wędkarska do Norwegii późnym latem to zupełnie inne doświadczenie niż zimowe zmagania z surową aurą. Chociaż pierwsza połowa września w północnej Norwegii to już raczej jesień, to należy się spodziewać bardziej stabilnych warunków niż w marcu. Tym razem jednak pogoda przeważnie była wietrzna, niekiedy dmuchało naprawdę mocno, chociaż świeciło słońce i było ciepło.

Wiatr wiał z prędkością od 6 do 13 m/s, co stanowiło wyzwanie na wodzie, ale w końcu to część tej przygody. Woda miała aż 14°C! Niestety, miało to wpływ na nasze połowy. Zbyt wysoka temperatura wody, rekordowa, jak na tę porę roku, sprawiła, że duże ryby zeszły w głębiny i w efekcie nie mogliśmy pochwalić się większymi okazami.

Najczęściej łowiliśmy mniejsze oraz średniej wielkości dorsze, które, choć zawsze cieszą, to jednak nie były to te imponujące osobniki, na jakie liczyliśmy. Pięknie brały dorodne makrele, każda miała w okolicach 1 kg. Po halibutach, które łowiliśmy tam na wiosnę, nie było śladu.

Ale to, co Senja oferowała każdej nocy, było wręcz magiczne… Zorza polarna! Każdego wieczoru niebo rozświetlały tańczące światła aurory – piękna sprawa! Siedzieliśmy nad brzegiem, z głowami zadartymi do góry, podziwiając ten spektakl natury. To widok, który pozostaje w pamięci na całe życie.

Za dnia widoki były równie zachwycające! Surowe klify, które stromo opadają do morza, malownicze fiordy z piaszczystymi wysepkami i majestatyczne góry, które tworzą nieziemską scenerię. Każdy dzień na wodzie był nową przygodą dla oczu.
Ale co najważniejsze, czas spędzony w gronie zacnych kompanów! Wspaniali ludzie, z którymi można gawędzić na każdy temat, nie tylko o rybach, to coś, co dodaje takiej wyprawie wędkarskiej wyjątkowego charakteru.

Podsumowanie
Wyjazd na ryby do północnej Norwegii to doświadczenie, które zostaje w pamięci na długo. Wyspa Senja ma bardzo wiele do zaoferowania – to prawdziwy raj dla każdego wędkarza. Do tej niesamowitej miejscówki organizuję wyprawy grupowe oraz indywidualne. Oferta dostępna jest tutaj.